Dla wszystkich spragnionych własnej łodzi-jak powstawały moje jachty cz1

piątek, 10 września 2010 14:38 HUBA II
Drukuj

Chcę podzielić się doświadczeniami z odbudowy jachtu DOLLART 27, w tym przeróbka z kilowego na mieczowy ( niemożliwe??- możliwe!!).

Ale najpierw moja droga do tego. Na początek artykół z żagli nr10/2000

Być żeglarzem to być uczciwym i prawym człowiekiem; kochać wodę, kochać ludzi, zwierzęta. To być upartym, konsekwentnym i koleżeńskim. To mieć "niezłego hopla". Dobrego; takiego, którego można i trzeba zaszczepić swojemu dziecku.

Otóż być żeglarzem - to niekoniecznie mieć wspaniały jacht, żeglować po wielkich wodach. Czasem wystarczy żeglować w marzeniach.

Wiem to wszystko, bo mam kilku przyjaciół, którzy są takimi właśnie żeglarzami. Bo sam przez szereg lat także byłem takim "suchym żeglarzem".

Od zawsze marzyłem o własnej łódce, ale było to marzenie bardzo odległe, wręcz nierealne. A jednak - chcieć to moc! Jak to zrobić? Jak to zrobić ledwo wiążąc koniec z końcem? Żyjąc od wypłaty do wypłaty?

To proste - trzeba mieć hopla! No, może poza tym coś jeszcze.

Po pierwsze: mieć takich wspaniałych rodziców, którzy sami cienko przędąc, potrafili zawsze znaleźć dla mnie chwilę czasu. Zarazić mnie zainteresowaniem do przyrody, do czynnego wypoczynku na wodzie. Był więc najpierw stary wojskowy - kupiony gdzieś z demobilu ponton. Potem drewniany kajak, który wspólnie z ojcem wyremontowaliśmy. Potem wielka wiosłowa łódź. Nazywaliśmy ją krypą - bo była ciężka, wielka i powolna. Ale ta nazwa w naszych uszach brzmiała zawsze wręcz pieszczotliwie. Na "krypie" - o ile pozwalała pogoda - spędzało się całe niedziele. Na krypie się jadło, grało w karty, opalało. Były kąpiele, zabawy, żarty i to było piękne. A kiedy już na zbutwiałe deski poszycia i dna nie pomagała nawet smoła zamieniliśmy krypę na Cadeta. Oj - to już było prawdziwe pływanie. Ciągnąc szoty maleńkiego foka - w wyobraźni operowało się kliwrami wielkiego żaglowca na środku oceanu.

A później były "złote lata PRL-owskie". I co by nie mówić - dla amatorskiego żeglowania były to dobre lata. kluby były wyposażone w sprzęt. Kto tylko chciał mógł żeglować za darmo. Za odrobinę pracy przy sprzęcie. Pływało się więc na omegach, na FD, orionie, skiperze itd. A później przyszedł wiek dorosły. Praca, rodzina, obowiązki... Przeprowadzka w bardzo "suche" rejony. I jedno pozostało niezmienne: chroniczna miłość do wody i chroniczny brak gotówki. W swoim byłym klubie za grosiki kupiłem zdezelowanego finna. Mimo braku czasu (minęły już lata gdy pracowało się po 8 godzin) zawsze udało się wyrwać małą chwilę dla łódki.

Mój syn - Hubert - dorósł już do wieku w którym już potrafił dreptać wokół mnie, dopingując do pracy i zasypując tysiącami pytań. No i wreszcie było uroczyste wodowanie, chrzciny i pierwsze pływanie. Pogoda była fatalna. Zimno, mżawka i wiatr jak sto diabłów. Ale pływanie musiało się odbyć. No i odbyło się. Hubert koniecznie chciał także spróbować tego, o czym do tej pory tylko słuchał i co sobie wyobrażał. A moja żona? Do tego dnia - "szczur lądowy" powiedziała: "...jeśli moje dziecko ma utonąć - to ze mną..." A po powrocie z wody: "...wiesz - to było nawet niezłe..." No i takie było to nasze pływanie na finnie we trójkę - niewygodne i niebezpieczne - ale było.

Pewnego dnia, na czyimś podwórku, pod płotem dojrzałem coś, co przy odrobinie wyobraźni mogło przypominać skorupę jachtu. To był zaczęty przez kogoś kadłub 6-metrowego jachtu, porzucony przed wieloma laty z niewiadomych przyczyn. Przez następnych kilka dni nie potrafiłem myśleć o niczym innym, jak tylko o zdobyciu tego "skarbu". Odnalazłem właściciela i za "psie pieniądze" kupiłem ów wspaniały jacht. Niektórzy na widok "tego czegoś" kręcili głowami, inni pukali się w czoło, ale ja wiedziałem swoje. I Hubert też. Gdy przywiozłem "toto" na przyczepce do domu, wybiegł z wypiekami na twarzy piszcząc z radości. Biegał wkoło: "to nasz prawdziwy jacht!!!". I to są chwile, dla których warto żyć.

Finna udało się sprzedać. Nie za pieniądze - za maszt, bom, żywice, maty szklane i inne bezcenne skarby. No i zaczęła się robota. Hangarem była folia po pomidorach, więc możecie sobie wyobrazić jak wyglądało laminowanie wewnątrz kadłuba, przy temperaturze na zewnątrz około 250C. Tego się nie da opisać. I tak codziennie, po pracy, do 1-2 w nocy. Hubert pomagał mi bardzo, głównie duchowo, ale to też ogromna pomoc. A żona? Wiecie jak to jest. Chwała jej za nieprzeszkadzanie! Chociaż przyznać trzeba, że często popierała nasze zapędy, głównie chyba ze względu na pożyteczne zainteresowania syna.

W każdym razie jesteśmy już blisko celu. Kadłub czeka na osprzęt i okucia. Żagle czekają na uszycie, pieniądze - może sponsora? Flagę osobistą zarejestrowano w "Żaglach". Dzwon prawdziwy, historyczny, z wygrawerowaną nazwą "Huba" czeka na wybicie pierwszej szklanki. A my? Pracujemy nadal, a wieczorami marzymy, planujemy, rozmawiamy o przyszłych wyprawach. Ja - 45-letni gość, a on - mały "wielki" żeglarz. A gdy już popłyniemy - opowiemy o tym znowu!.

Tadeusz Posmyk

Artykuł opublikowany w Żaglach 10/2000.

tak się zaczyna zaszczepianie tego co dobre

 

no i wreszcie popłynęło

A potem znowu musiałem się pochwalić ,i wyszło to niej więcej tak:

Pogoda nie tylko dla bogaczy cz. II - czyli "Żeby doba była za krótka"


W X Nr Żagli 2000 r. dziełem wspaniałego cudu i życzliwego spojrzenia Redakcji ukazał się nasz artykuł pt. "Pogoda nie tylko dla bogaczy - albo mieć hopla". Opisaliśmy w nim naszą drogę do bezbolesnego, taniego i radosnego budowania własnej łodzi. Obiecaliśmy też, ze po zwodowaniu naszego jachtu pochwalimy się tym znowu.

No i jak to mówią "... Nadeszła wiekopomna chwila...". Tak więc przedstawiamy  - oto ON - "Huba". Nasza duma i wielka miłość. takie niby nic, a jednak...

Długość: 6 m, szerokość: 2,30, wysokość w kabinie: 1,25 m, wysokość masztu nad pokładem: 7,5 m, zanurzenie: 0,30 - 1,6 m. Wewnątrz dwie hundkoje i jedna koja dziobowa. Na skrzyni mieczowej stół składany. Na lewej burcie stolik kambuzowy. Dwa achterpiki z dostępem z zewnątrz. Oświetlenie wnętrza elektryczne z akumulatora umieszczonego w drugim achterpiku. kokpit zamknięty 100 x 70 cm. Masa jachtu gotowego do pływania: 650 kg. Miecz obrotowy 70 kg. Balast wewnętrzny ok. 100 kg.

Miecz jest płytą stalową zalaminowana włóknem szklanym, o wymiarach 160 x 35 cm, z tym, że ostatnie 40 cm długości to komora wypełniona ołowiem. Dzięki temu obciążeniu końca miecza uzyskałem znaczne poprawienie stateczności. Miecz zawieszony jest na osi o średnicy 20 mm ze stali nierdzewnej w tulejach z tworzywa samosmarnego. Podnoszony jest windą ukrytą pod zejściówką z korbą w kokpicie. 
Ster jest płytą stalową podnoszona fałem przez rolki umieszczone w osi jarzma. Cały ster znajduje się pod dnem. Jarzmo jest tulejowane tworzywem, w rurze PCV, wlaminowanej solidnie do wewnętrznej części achterpiku. Wykonane jest ze stali nierdzewnej a podnoszony rumpel i przedłużacz z rurek aluminiowych.

I ster i miecz przeszły solidny test wytrzymałości, gdy przy pierwszym pływaniu wiatr ok. 40B władowaliśmy się na fatalną mieliznę. Dosłownie nagle, z kilku metrów głębokości zrobiło się 40 cm. Było to jak uderzenie. Nagle wszystko stanęło, obróciło się i przechyliło. Myślałem, że to koniec jachtu. A jednak wszystko wytrzymało - nie pojawiło się nawet najmniejsze pęknięcie.

Kipy szotów foka wykonałem w wersji uniwersalnej, mogą bowiem służyć do foka i spinakera. Są to podwójne w pionie bloczki na bomberhauberach. Problem mamy z żaglami. Powód jest prosty - kasa. Co było robić? Póki co - kupiliśmy używane - gemę od Oriona i - bardzo wątpliwej jakości - grota od Omegi. Pomysłowość ludzka nie zna granic. Tak więc aby z tego co nazywało się grotem zrobić żagiel najpierw poszła w ruch maszyna do szycia. Po dokonaniu niezbędnych napraw wszyłem kieszenie na pełne listwy. Następnie rozwiesiłem żagiel na podwórku i 'wybrałem go na blachę", po czym całą powierzchnie obustronnie pokryłem bardzo rozcieńczonym białym chlorokauczukiem. Dzięki ładnej pogodzie po kilku godzinach grot był gotowy - biały, szczelny i sztywny. Pewno, że to nie to, ale zawsze coś.

Po kilku dniach dopinania ostatnich guzików łódź była gotowa. Sam moment wodowania był jednym z najbardziej stresujących, ale zarazem radosnych momentów w życiu. Trudno opisać owa mieszaninę różnych uczuć - strachu, radości, podniecenia itp. Znają je tylko ci, którzy to przeszli.

Nasz HUBA na wodzie zachowuje się tak, jak tylko mogliśmy to sobie wymarzyć. Chociaż - nie ma co ukrywać - wiele jego zalet jest dziełem przypadku. Przy próbie kładzenia HUBA wytrzymuje dodatnią stateczność do 90 stopni. Przy opuszczonym mieczu podnosi na topie masztu ok. 4 kg z pozycji poziomej. Największy moment prostujący jest w granicach ok 60 - 65 stopni. Myślę, że jest to wynik zadowalający. Pomimo beznadziejnych żagli HUBA płynie zadowalająco szybko. Pływaliśmy różnymi kursami przy wiatrach od ok. 1 do 40B. Sterowanie jest bardzo łatwe, a HUBA reaguje na wychylenia steru prawie jak Finn. Nawet na ostrych kursach przy silnych podmuchach na rumplu nie wyczuwa się prawie żadnej siły. Takie zrównoważenie boczne to zasługa wspomnianego wcześniej przypadku. prędkość HUBY mierzyliśmy jedynym dostępnym nam urządzeniem: "pluj na zawietrzną". W każdym razie, gdy próbowaliśmy zbliżyć się do pięknej Sportiny stwierdziliśmy, że nie mamy powodów do kompleksów. Huba naprawdę niewiele jej ustępował. myślę, że kiedy wreszcie dorobimy się nowych żagli i wprowadzimy drobne poprawki, spróbujemy pokazać duszę regatowca.

Spośród ciekawostek, na HUBIE na uwagę zasługuje też kotwica. W którymś z numerów Żagli dojrzałem fotografię nowinki z Włoch - kotwicę okrągłą. Po wykonaniu kilku rysunków odwiedziłem złomowisko dla zdobycia materiałów. Potem w ruch poszła "Boschka", spawarka, szlifierka i ... gotowe. jej działanie jest rewelacyjne, a przy tym zajmuje mało miejsca w achterpiku. W najbliższych planach mam również zamiar przerobić parę rzeczy: płetwę sterową ze stalowej na laminowaną - profilowaną, obciągacz bomu na sztywny i kilka innych drobiazgów. Z łodzią jest jak z domem; zawsze jest coś do zrobienia. Właściwie cała ta historia z jachtem zaczęła się na długo przed zdobyciem skorupy. Mieliśmy przecież Finna, który dawał wiele radości i pewnie tak zostałoby nadal, gdyby nie modele. Kiedy mój syn był jeszcze małym pędrakiem, jego ulubionymi zabawkami było wszystko co pływa. Wycinałem ze styropianu kadłub, montowałem w nim miecz z kawałka blachy, maszt z patyka i żagle z kawałka folii. Każdej niedzieli szliśmy nad rzekę i puszczaliśmy nasz "jacht" na wodę. patrzyliśmy, jak w lekkim przechyle oddala się od nas i cieszyliśmy się jak dzieci (no - ja jak dziecko). Gadaliśmy o tym, gdzie dopłynie, jak w tej chwili na jego pokładzie wre praca przy żaglach. A tak naprawdę, to widzieliśmy siebie tam na wodzie i marzyliśmy po cichu, że kiedyś tak będzie. Którejś zimy postanowiliśmy zrobić lepszy model. po wyrzeźbieniu z pianki poliuretanowej kadłuba o długości 110 cm i zamontowaniu w jego dnie stalowego balastu pokryliśmy wszystko solidnym laminatem poliestrowo-szklanym. Na to kilka warstw szpachli i szlifowanie aż do znudzenia. Ta praca pochłonęła mnie bez reszty. codziennie wieczorami okupowałem piwnice zawzięcie polerując kadłub modelu. Hubert oczywiście ze mną. Z góry dobiegało nas wołanie żony - "chłopaki, kolacja", albo: "Hubert, do spania". Nasza odpowiedź była zawsze ta sama: "zaaaraz". Po skończeniu polerowania przyszedł czas na lakier, okucia, relingi, urządzenie sterowe. Maszt i bom są aluminiowe, wanty i sztag z linek stalowych, prawdziwe ściągacze, nawet żagle uszyte z prawdziwego duluronu. szoty połączone juzingiem z urządzeniem sterowym zapewniają ostrzenie w silniejszych podmuchach wiatru.

To dopiero jest zabawa; kilka kilometrów od domu mamy malutkie jeziorko - kwadrat o boku 500 m. Wymarzony akwen dla naszego modelu. Pływa wspaniale, jest szybki i niewywrotny.. Dziś, kiedy mamy już ten prawdziwy jacht, nasz model nie poszedł w odstawkę. Daje nam radość żeglowania po sezonie, dopóki jeziorko nie pokryje się lodem.

Domyślam się że ktoś, kto to czyta pomyśli sobie - "Pewno, tak to można. Cwaniak jeden - ma czas, ma kasę, spokój to może myśleć o przyjemnościach.". Kto chce niechaj wierzy, kto nie chce .... może się to wyda nieprawdopodobne, ale pracuję po 10-12 godzin dziennie, bez wolnych sobót. Zarabiam średnio. Średnio w naszym regionie, bo względem stolicy śmiesznie mało. Oprócz jachtu mam sto tysięcy innych zajęć. Praca, dom, jego remonty, ulepszenia, ogród, ciągłe naprawy starego samochodu, budowa modeli z synem i wycieczki z rodziną za miasto, na ryby, nad rzekę, do jaskiń, malowanie obrazów. Można by wymieniać dalej. Te obrazy to też pasja. Maluję od zawsze i wszystko. Ostatnio najczęściej morze - obiekt marzeń. To wszystko jest cholernie potrzebne, żeby nie zmarnować tych kilkudziesięciu lat. Potrzebne mi - żeby żyć i Hubertowi - żeby będąc w moim wieku nie żałował i nie zazdrościł innym, i żeby był kimś. I nie jest to nic niezwykłego. To jest normalne i prawidłowe. Bo tak ma być - żeby doba była za krótka. Żeby szkoda było czasu na spanie. Żeby cieszyć się każdym nowym dniem, oczekiwać go z coraz nowymi pomysłami i planami. Nawet takimi, które wydają się kompletnie nierealne.

Czy my takie mamy? Ho, ho! I to ile!. Czy zasmakujemy kiedyś prawdziwego, słonego żeglowania...?

Tadek

a w następnej części będzie najciekawsze- jak powstaje TO CUDO

Increase

 

Poprawiony: piątek, 10 września 2010 15:19  
Joomla SEO powered by JoomSEF