Mini - mały jachcik z lat siedemdziesiątych - prolog - cz.1

wtorek, 09 lutego 2016 21:47 Sławomir Zalas
Drukuj

 

To będzie o tym jak dwa razy zbudowałem tą samą żaglówkę. Pierwszy raz gdy miałem 16 lat, a drugi raz kiedy skończyłem 57. Ta mała żaglówka nazywa się MINI i została zaprojektowana prze inż. Norberta Patalasa. Tym małym cudem pływa się wspaniale. Rasowe ożaglowanie na tak małej łupince daje dużo wrażeń na wodzie. Postaram się opisać jak doszło do budowy mojej pierwszej żaglówki oraz jak zbudowałem ją jeszcze raz po kilkudziesięciu latach. Ta część historii będzie bez zdjęć. Następne opowieści udokumentuję licznymi zdjęciami.

 

Była późna jesień 1973 roku. Właśnie zacząłem uczęszczać do pierwszej klasy III Liceum Ogólnokształcącego w Białymstoku. O tym aby zapisać się do ZHP nawet nie myślałem. Sam na ten pomysł nie wpadłem. Nawet nie odczuwałem jakichkolwiek ciągot do żeglowania. Jedynie co mnie pociągało od najmłodszych lat to woda i przyroda. Namówił mnie kolega, którego imienia nawet dzisiaj nie pamiętam, i wstąpiliśmy razem do harcerstwa, do drużyny wodniackiej. Pomimo tego, że w Białymstoku i okolicach wody jak na lekarstwo, jedynie stawy w Dojlidach oraz rzeka Narew, a trochę dalej rzeka Biebrza, wodniackie harcerstwo w moich rodzinnych stronach istniało i miało się dobrze. Przecież nad wodę zawsze można gdzieś pojechać.

Na pierwsze żeglowanie pojechaliśmy do lasu... Tęgi mróz, ogromne zaspy i my, młodzi ludzie znoszący ogromne gałęzie na potężne stosy. Zastęp swoja pracą musiał podreperować budżet letnich wyjazdów. Nieprzyzwyczajony do fizycznej pracy ciężko odchorowałem pierwsze 'żeglowanie '

Zbliżały się wakacje. Mój pierwszy obóz żeglarski był obozem kwatermistrzowskim. Nie pamiętam czy aby nie odbył się on jeszcze w czasie trwania zajęć szkolnych. Możliwe, że tak, ponieważ było jeszcze zimno. Przygotowywaliśmy wszystko pod właściwy obóz. Odbywało się urządzanie obozowiska; stawianie namiotów, sprzątanie oraz co najciekawsze przygotowanie żaglówek do sezonu. Były to ukochane klasyczne Omegi wykonane ze słomki. Do dnia dzisiejszego pamiętam cudowny zapach bezbarwnego olejno-żywicznego lakieru. Każdy wie, że poszycie ze słomki jest szczelne wtedy kiedy nasiąknie wodą, suche jest dziurawe jak sito. Ja dowiedziałem się o tym po czasie z czym związana jest nie całkiem sympatyczna historia.

Nasza Omega spuszczona na wodę trzymała się całkiem nieźle. Leżała przed stodołą, słomka nasiąkła i łódka nie brała mocno wody. Te łódki które były w stodole zostały do obozowiska przewiezione samochodem. Kompletnie suche nie nadawały się do pływania. Oczywiście każdy z chłopaków chciał płynąć, a nie wracać autem. Miałem to szczęście, że wraz z kilkoma kolegami przypadł mi zaszczyt spławienia Omegi, najpierw rzeką a później jeziorem wprost do obozu.

Słoneczko świeciło bardzo przyjemnie, nie trzeba było wiosłować, płynęliśmy z prądem. Łódka nabierała mało wody. Najpierw skrupulatnie wybieraliśmy czerpakiem każdą kropelkę jaka dostała się do wnętrza łodzi. Później już słabiej, bo tak jakby, myśleliśmy, nie przybywa jej dużo. Do czasu zanim nie wypłynęliśmy na jezioro.

Jezioro przywitało nas silną falą. Zaczęło robić się nerwowo. Fale dokładnie obmywały burty łodzi, przeciskały się przez szpary w słomce wlewając do środka co raz więcej wody. Tak dużo, że nie nadążaliśmy z jej wybieraniem. Gdzieś na horyzoncie nasze obozowisko, dookoła trzciny i bagna, silna fala i idąca na dno nasza łódka. Już nie było nam wesoło. Kolega, aby uchronić przed zamoczeniem swoje markowe dżinsy wraz z równie markowym zegarkiem , wprost z Peweksu, ściągnął z siebie i ułożył na pokładzie dziobowym układając je w elegancką kostkę. W tym czasie Omega nie była już w stanie utrzymać nas wszystkich w środku. Padła komenda '' do wody '' i wszyscy znaleźliśmy się w zimnej wodzie. Czarna rozpacz. Silniejsza fala zmiotła zawartość pokładu dziobowego. Dżinsy wraz z zegarkiem pochłonęło jezioro. Kolega rozpłakał się. Gdyby poszycie łódki było nasiąknięte równomiernie prawdopodobnie nie wpadlibyśmy w takie tarapaty, ale nasiąknięte było jedynie dno, burty były suche i przepuszczały wodę niemiłosiernie. A jeszcze do tego wysoka fala...

A później. Ktoś z nas , w czasie gdy reszta wisiała w wodzie uczepiona Omegi, popłynął wpław po pomoc. Ktoś inny zobaczył z obozu, że mamy kłopoty i wypłynął naprzeciw. W sumie wylądowaliśmy mokrzy ale cali i w pełnym komplecie w obozie. Ostatnie suche ciuchy jakie miałem zmieniły swój stan nasycenia wodą. Wkrótce pojawiły się obfite deszcze a ja już nie wyschłem aż do końca zgrupowania. Miałem dość. Miałem dość zimna, deszczu oraz braku czegoś suchego na sobie. Pogoda sprawiła, że ciężko nam było przygotować obóz na tyle szybko abyśmy mogli jeszcze popływać. A to mieliśmy obiecane. Obozowisko zostało przygotowane, Omegi pomalowane i przygotowane do sezonu a my musieliśmy wracać do domu i czekać na ten nasz prawdziwy obóz żeglarski.

Przyszło lato. Upalne niemiłosiernie. Zapomniałem o bożym świecie a po wiosennych przeżyciach na obozie kwatermistrzowskim w szczególności zapomniałem o obozie harcerskim. Aż tu któregoś gorącego dnia pup, puk... Do drzwi mojego domu zapukał niezwykle wysoki pan w krótkich spodenkach , w mundurku, noszący na głowie elegancką harcerską czapeczkę. ''Czy tu mieszka Sławek '' zapytał. Akurat podbiegłem. Spojrzał i rzucił. ; ''Pakuj się, za pięć minut jedziemy'' No i pojechaliśmy razem pociągiem na Wigry. Wszyscy już tam byli tylko oczywiście ja zapomniałem i dostarczono mnie osobiście w asyście nieznajomej dla mnie osoby. Nawet nie wiem jaki stopień harcerski miał ten jegomość, nie mniej był to stopień wyższy od tego jaki ja miałem ponieważ mieszkał w namiocie dla kadry.

Czy ktoś pamięta jak wyglądały Wigry w 1973 roku. Możliwe, że dużo osób pamięta. Dla tych którzy nie wiedzą napiszę krótko. Wtedy wyglądało to tak, że było cudowne jezioro, cudowne lasy, nasze Omegi, my harcerze i poza tym NIKOGO WIĘCEJ. Jeszcze raz - NIKOGO WIĘCEJ ! Może gdzieś tam na horyzoncie jakaś łódka od czasu do czasu, ale tylko od czasu do czasu. Aż trudno uwierzyć. A jednak. Było i minęło bezpowrotnie.

Zaczęło się pływanie. O takiej pogodzie można było pomarzyć. Silny wiatr i przepiękne słońce. Tylko kadra spośród nas miała jakiekolwiek umiejętności żeglarskie. Wyglądało to tak , że spośród kilku osób na Omedze jeden umiał żeglować a pozostali nie wiedzieli gdzie szot, gdzie wanta, itd. Uczenie się komend, zwrotów, nazw, innymi słowy wszystkiego. Było cudownie. Nie licząc wywrotek które zdarzały się jakby dość często oraz uderzeń bomem w głowę. Pewnego dnia wszystkie nasze Omegi wyłożyły się na wodzie. Jak je podnieśliśmy , nie pamiętam. Obyło się '' bez ofiar''. Do tego dochodziły inne obozowe atrakcje takie jak mycie menażek bez jakichkolwiek detergentów, piaskiem i wodą z jeziora, czy też kolektywny kibelek zrobiony z dwóch poziomych żerdzi umieszczonych nad wykopanym dołkiem w niezbyt ustronnym miejscu.

Pod koniec obozu, jak to ze mną często bywa, miałem dość jakichkolwiek zbiorowisk ludzkich. Zaczęła mi się marzyć własna łódź którą mógłbym pływać w mniej licznym gronie.

Wkrótce skończyły się wakacje. Druga klasa liceum i jesienna szaruga wpędzały mnie w popłoch. Wtedy wpadł mi do ręki któryś z jesiennych numerów Wiadomości Wędkarskich. Miesięcznik ten czytałem regularnie od jakiegoś czasu. Pojawił się tam artykuł opisujący jachcik o wdzięcznej nazwie MINI zaprojektowany przez inż. Norberta Patalasa. Widok łódki odwróconej do góry dnem na dachu klasycznej Syrenki utkwił mi w pamięci do dnia dzisiejszego. Łódka była o tyle ciekawa, że miała zaprojektowane do wyboru dwa rodzaje ożaglowania, slup bermudzki oraz lugrowe, mogła być używana jak zwykła łódka, napędzana siłą mięśni i wioseł, można było zamontować mały silnik przyczepny, no i świetnie pasowała na ówczesny krzyk motoryzacji ; dach samochodu marki Syrena.

Mając wtedy 16 lat zbudowałem tą żaglówkę. A później mając 57 lat zbudowałem ją ponownie. Tak dla żartu, aby przekonać się czy wyczyn szesnastolatka, w czasach kiedy o wszystko było trudno, był naprawdę wyczynem czy tylko bułką z masłem. Paradoksalnie w dzisiejszych czasach stanąłem przed problemami, wprawdzie innej natury, a jednak sprawiającymi dylematy np. jaką farbę wybrać aby to była farba taka jaką chce, nie z nazwy a odpowiedniej jakości. Wtedy takich problemów nie miałem. Jeśli był dostępny lakier olejno-żywiczny, to był tylko jeden rodzaj, wiadomo było co jest w środku i czego można się spodziewać po tym lakierze. Wszystko było znormalizowane; od kiełbasy po gwoździe do papy. Teraz mamy dużo kiełbasy, dużo gwoździ i google które ''robi'' za normy. Kiedyś doświadczenie oznaczało wiedzę w danej materii, teraz wiedzę mierzy się ilością pieniędzy wydanych w poszukiwaniu produktów które spełnią nasze oczekiwania.

 

Rys. O tym jak zbudowałem to maleństwo widoczne na zdjęciu napiszę w następnym artykule.

 

Ciąg dalszy nastąpi …..

Sławomir Zalas

Poprawiony: poniedziałek, 29 lutego 2016 00:01  
Joomla SEO powered by JoomSEF